Schizma w Kościele? Stempin: Przed takim scenariuszem w Watykanie wszyscy mają obsesyjny lęk

- Rewolucji nie będzie. Kościół stanie się mały, ortodoksyjny i pozbawiony dzisiejszych wpływów. Istnieje zagrożenie, że nastąpi zwrot w kierunku sekt - o przyszłości Kościoła katolickiego, postawie Franciszka wobec wojny w Ukrainie i polskich hierarchach rozmawiamy z prof. Arkadiuszem Stempinem.

Daniel Drob, Gazeta.pl: W tym roku odbywa się ostatnia sesja Zgromadzenia Synodu Biskupów. Spodziewa się pan rewolucji?

Prof. Arkadiusz Stempin: Nie, żadnej rewolucji nie będzie. To oznaczałoby poluzowanie celibatu i wprowadzenie ordynacji kobiet. Częściowo może udać się wprowadzić reformę dotyczącą większej niezależności lokalnych kościołów, co w przypadku Polski może oznaczać założenie nad Wisłą skansenu. To nie jest kwestia tylko tego synodu, ale ogólnej kondycji samej instytucji, jej struktury, hierarchiczności, która nie jest w stanie się zreformować. Najbliżej wielkiego przełomu Kościół znalazł się podczas soboru watykańskiego II, ale wielkie soborowe otwarcie Kościoła zostało wyhamowane przez konserwatywne siły, które przeciwdziałały mu z kropidłem w ręku. W realpolitik najtrwalej uczynił to Jan Paweł II. Wprawdzie werbalnie przyznawał się do soboru i w dialogu ekumenicznym podążał ścieżką soborową. Ale wzmocnił centralizm rzymski, sprowadził biskupów w diecezjach do rangi wykonawców swoich poleceń i kneblował teologów na uniwersytetach. Natomiast największy rewolucyjny potencjał zawierała w sobie abdykacja Benedykta XVI.

Zobacz wideo Kaczyński: W wyborach bezczelnie oszukiwano

Dlaczego?

Uzmysłowiła ona, że papiestwo posiada także niesakralny charakter. Bo długo hołdowano iluzji zrośnięcia się urzędu z osobą papieża. Tymczasem skoro ustępują biskupi, to może ustąpić także papież. Tę oczywistość zamazała jednak praktyka, uznana za "wieczną". Skoro ostatni z papieży dobrowolnie abdykował w XIII wieku, w powszechnym rozumieniu urząd papieża okrzyknięto za święty. Ponadto subkultura klerykalizmu umiejscowiła papieża bardzo blisko samego twórcy religii. Dobrze to pokazuje tytulatura; papież jest Wikariuszem Jezusa Chrystusa. Jeszcze niedawno noszono go w lektyce, całowano mu stopę, a owady przed nim odgarniano, machając pawimi piórami.

A Ratzinger ustąpił jak wysoki rangą, ale jednak urzędnik?

Właśnie. Pokazał, że podlega tym samym prawom co wszyscy inni duchowni i szefowie firm. Naruszył "wieczną", w istocie jednak, iluzoryczną strukturę papiestwa. Na tym polega rewolucyjny krok Benedykta XVI, który jako konserwatywny papież dostrzegł, że nawet wewnętrzne prawo kościelne nie zabrania mu abdykować. Mimo to abdykacja Benedykta nie stanowiła jeszcze rewolucji w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż ograniczała się do zmiany w obrębie jednej tylko instytucji w Kościele, choć na jej szczytach. Nie wprowadzała natomiast zamiany w całej strukturze Kościoła. Zresztą w historii Kościoła widoczna jest jego niezdolność do radykalnych zmian. Zła to wiadomość dla tych, którzy oczekują przełomu. Niczego takiego nie będzie.

A główny mechanizm hamujący to?

Lęk przed nowym i próba zachowania statusu Kościoła, wynikająca z jego tradycji. Kościół traci poczucie rzeczywistości, co na własną potrzebę nazywa "wiernością idei". W samym Watykanie tych konserwatywnych sił jest wiele. I są one potężne. Tak naprawdę niewielu przedstawicielom władz kościelnych zależy na dalekosiężnych zmianach, bo ceną za nie z dużym prawdopodobieństwem będzie schizma, oderwanie się od kościoła konserwatystów. Przed takim scenariuszem w Watykanie wszyscy mają obsesyjny lęk, i liberałowie, i konserwatyści. 

Słychać głosy, że proponowane przez niemieckich biskupów reformy w ramach drogi synodalnej to już de facto początek schizmy. 

Ale do wejścia w życie reform - utworzenia decyzyjnej rady osób świeckich, dopuszczenia kobiet do urzędów czy większego otwarcia na osoby LGBT - droga jest naprawdę daleka. Wciąż jest tutaj wiele bezpieczników, jak choćby fakt, że w samym niemieckim episkopacie nie wszyscy zgadzają się na tak daleko idące reformy. Drogę synodalną odrzucił już Franciszek, więc z perspektywy rzymskiej centrali wszystko jest nadal pod kontrolą, rozłam Kościołowi nie grozi. Papież zresztą bardzo sprytnie próbuje pozornie rewolucyjne ruchy i reformy opakować tak, aby sprzedać je konserwatystom.

Co pozostawia po sobie papież Franciszek

Rozwadnia?

Umie to robić. Tak samo zmiękczył przecież program swojego pontyfikatu. Dlaczego? Właśnie z obawy przed schizmą w Kościele. A program Franciszka rzeczywiście był rewolucyjny, chciał poluzowania celibatu, dopuszczenia do kapłaństwa kobiet, a do komunii - osób, żyjących w związkach niesakramentalnych. To się nie udało. Sprzeciw wyszedł do światowego episkopatu, a więc menedżmentu globalnego Kościoła, grupy około 4000 biskupów, w przeważającej większości konserwatywnych. Ten silny antymodernistyczny nurt w Kościele to dziedzictwo 27-letniego pontyfikatu Jana Pawła II. Razem z pontyfikatem konserwatysty Ratzingera sumuje się do 35 lat. Cała epoka. Franciszkowi udało się wymienić dużą część 200-osobowego Kolegium Kardynalskiego i tutaj proporcje są korzystniejsze dla papieża. Natomiast 11 lat urzędowania Franciszka to za mało, aby wymienić biskupów mianowanych jeszcze przez Jana Pawła II. Swoją drogą, mówimy o tym, że Franciszek nie zmienił Kościoła tak, jak chciał, ale pontyfikat papieża Polaka także, co dzisiaj widzimy jeszcze wyraźniej, uległ załamaniu. 

W jakim sensie?

Wielki program reewangelizacji Europy i Ameryki Południowej mu nie wyszedł. Jan Paweł II, uwierzył, że został wybrany na papieża przełomu tysiąclecia. I zakreślił sobie, że jak już położył komunizm w Europie, a w Ameryce Południowej marksizm w postaci teologii wyzwolenia, to w drugim kroku podda obydwa kontynenty ortodoksyjnej reewangelizacji. To okazało się iluzją, gdyż nawet w ultrakatolickiej Polsce po  przełomie 1990 roku społeczeństwo się liberalizowało i sekularyzowało, jak i w innych krajach Europy. Papież miał nadzieję, że Polacy staną się religijnymi fundamentalistami, i jako forpoczta tradycyjnego katolicyzmu zarażą nim resztę Europy Środkowej, a potem Europę Zachodnią. Jego program, po pierwsze, był anachroniczny, a po drugie, chciał go wdrażać przy użyciu młotka. Już podczas pielgrzymki w Kielcach - dwa lata po upadku komunizmu (!) – czerwony od złości musiał grzmieć o zagrożeniach, jakie niesie za sobą aborcja i przesadna wolność. Mógł przeczuwać, że świat nie będzie wyglądał tak, jak sobie wyobraził. Wolał jednak żywić nadzieję, że uda mu się najpierw Polskę, potem Europę, wcisnąć w swój program reewangelizacji. Jak wielu proroków uwierzył w swoją charyzmę i zbawczą misję.

Nie jest tak, że musi w końcu dojść do jakiegoś przesilenia, poważnej zmiany, bo Kościół zacznie zamierać?

Skoro wykluczyliśmy rewolucję (przesilenie), a ewolucyjna zmiana w Kościele nie jest możliwa, to zostaje trwały kryzys, czyli przyśpieszone kurczenie się zasięgu Kościoła.

Na ile to kurczenie się jest procesem zewnętrznym, niezależnym od Watykanu i lokalnych biskupów, a na ile konsekwencją ich błędów?

Każdy proces następuje na skutek nie jednej przyczyny, a ich splotu. W tym przypadku, w grę wchodzą zarówno przyczyny jedne i drugie. Na naszym polskim podwórku okoliczność, że młodsze roczniki mają inne wektory niż Kościół - są bardziej liberalne, chcą legalnej aborcji, nie przeszkadzają im związki par jednopłciowych itd. - odsuwa ich od Kościoła już na starcie. Ale Kościół nie potrafi porozumieć się z nimi nawet na poziomie języka. On jest anachroniczny. W efekcie młodzi ludzie w ogóle Kościoła nie rozumieją. Moi studenci są jeszcze w stanie pojąć zjawisko walki niektórych księży z halloween, bo można ją postrzegać jako "walkę dobra ze złem". Ale już proste zdanie "Chrystus przyszedł na świat, żeby odkupić winę ludzkości za grzechy" jest czystą abstrakcją. Nic sobie pod tym nie potrafią wyobrazić. "Święta Matka Kościół", co to znaczy? Ta nadbudowa językowa jest kompletnie niezrozumiała, a przez to odpychająca. Przemówienia abp. Jędraszewskiego mogą służyć tu za niekończący się materiał źródłowy.

Metropolita krakowski tego nie rozumie, czy dla świętego spokoju tylko udaje, że nie rozumie?

Jędraszewski i jemu podobni nie rozumieją. On jest pewien, że ma rację we wszystkim co mówi. Owszem, ten archetyp nie posługuje się cynizmem człowieka władzy, który kalkuluje, co mu się bardziej opłaci. Ale znajduje się w szponach nieweryfikowalnego przekonania o własnej nieomylności. Homofobiczny św. Paweł zaciążył na dogmatyce Kościoła. Ale archetyp abp. Jędraszewskiego nie ustąpi na milimetr od poglądu apostoła Pawła, pomimo że słyszy inny przekaz od papieża Franciszka. Na to usztywnienie nakłada się skostniały język Kościoła. To pierwsza rzecz, która powinna się zmienić, jeśli nie chce się wykopać Rowu Mariańskiego względem współczesnych społeczeństw. Niech pan zobaczy, w jaki sposób o pedofilii wypowiadają się duchowni, nawet ci bardziej otwarci, jak o. Adam Żak czy abp Wojciech Polak. Gdy mówią o bardzo ciężkich, okrutnych przestępstwach, jakimi są czyny pedofilskie, operują eufemizmami. Z komunikatów i wypowiedzi dowiadujemy się o abstrakcjach typu "grzech nieczystości" czy przestępstwo przeciwko VI przykazaniu z osobą nieletnią. Te łagodne, okrągłe zdania są manipulacją. Jestem przekonany, że w sprawie pedofilii, tego największego, wciąż nieuleczonego wrzodu na ciele Kościoła, komunikacja powinna wprost i adekwatnie opisywać rzeczywistość. 

To byłaby rewolucja

Czyli?

"Ten ksiądz wpychał penisa do ust dziecka" - w taki sposób trzeba przestępstwa pedofilskie komunikować wiernym i innym duchownym. Język kształtuje rzeczywistość. Gdy starsza pani w kościele usłyszy, że jakiś chłopak opluł krzyż, przeżyje wstrząs. Opis tego samego zjawiska przy użyciu słowa "profanacja krzyża" rozmyje się w jej umyśle. A jak usłyszy o "grzechu nieczystości" to najpewniej wzruszy ramionami. Tak, język musi się zmienić. Pytał pan o rewolucję. Wie pan, kiedy w Kościele doszłoby do rewolucji? Gdyby ksiądz Wojciech Drozdowicz z warszawskiej parafii na Bielanach został prymasem Polski. On u siebie ma tłumy wiernych, a dzieje się tak, bo używa języka innego niż reszta kaznodziejów Kościoła. Przy czym ci, którzy przychodzą słuchać Drozdowicza, porozmawiać z nim, to w dużej mierze "metafizyczni wygnańcy". 

Kto?

Ludzie, którzy nie rozumieją języka Kościoła, ba, nie zawierają kościelnych ślubów, nie słuchają homilii Jędraszewskiego. Oni tłumnie przychodzą na spotkania z Drozdowiczem, ponieważ ksiądz z Bielan nie wygaduje głupot o aborcyjnej zbrodni i bez pardonu krytykuje klerykalizm. Jest otwarty, nad Wisłą realizuje program Franciszka - program ubogiego kościoła dla ubogich ludzi. Ma szacunek do wszystkich. Takich  Drozodowiczów jest oczywiście więcej - ks. Jacek Prusak, ojciec Ludwik Wiśniewski, czy ojciec Gużyński - ale stanowczo za mało, by nadali ton polskiemu klerowi. 

Tych "metafizycznych wygnańców" będzie coraz więcej i nie wszyscy zaczną chodzić do ks. Drozdowicza. Inni mogą trafiać pod skrzydła sekt albo szemranych księży uzdrowicieli.

Istnieje takie zagrożenie dla społeczeństwa, ba, jest ono całkiem poważne. Może nastąpić jeszcze większy zwrot w kierunku ruchów zielonoświątkowych, które bywają przemocowe, albo zwrot wprost w kierunku sekt. To niebezpieczne. Zinstytucjonalizowana religia przez wieki spajała społeczeństwo. W XIX wieku w Austrii i Prusach wprowadzano katechezę do szkół, bo ona integrowała społeczeństwo. Z drugiej strony, społeczeństwa XXI wieku atomizują się niezależnie od problemów kościoła, co prowadzi między innymi do tego, że na znaczeniu tracą partie polityczne. Nie mamy dzisiaj masowych formacji, bo w tym rozdrobnionym społeczeństwie trudno, żeby duże rzesze ludzi identyfikowały się z jedną siłą polityczną. Do tego jest ogromna konkurencja, także jeśli chodzi o sposób spędzania wolnego czasu. A skoro dotyka to wszystkich sfer życia społecznego i sprawia, że uczestniczenie mas pod duży dach idei jest niemożliwe, to i uniwersalizm Kościoła traci na znaczeniu. Wiec dlaczego w tej sytuacji ktoś miałby się zwrócić do Kościoła, anachronicznego, ponadto pełnego skandali pedofilskich? 

I nietransparentnego.

Tajność to kolejna wielka historyczna przypadłość Kościoła, dziś trzeba ją nazwać zaniechaniem. Tej nietransparentności Kościół nie może się pozbyć. A byłoby to przecież kluczowe dla jego uzdrowienia. Najbardziej plastyczny przykład podrzuca instrukcja "Crimen sollicitationis", która regulowała cały mechanizm krycia pedofili przez biskupa ordynariusza. Dokument ten ukrywano od wydania, czyli od 1922 roku. Ukrywano wręcz fizycznie. Każdy biskup ordynariusz miał jeden egzemplarz tej instrukcji w sejfie. Na fali skandalu w diecezji bostońskiej ujawnił ją pod koniec lat 1990. ks. Thomas Doyle, za co ukarano go dymisją z zajmowanego stanowiska. Instrukcja pokazowo odsłania mechanizm funkcjonowania Kościoła – jako instytucji, która nigdy sama nie potrafiła dostrzec swoich patologii i je ukrócić. Zawsze nakrywano ją in flagranti, jak złodzieja na kradzieży. Przecież odtajnienie instrukcji nastąpiło pod presją mediów i opinii publicznej. Tylko dla przypomnienia - tuszowała ona strukturalnie pedofilię duchownego, w Polsce, w USA, w Kongo. Ofiara-dziecko pozostawała poza horyzontem poznawczym Kościoła. O nietransparentność w Kościele potykamy się zresztą stale. Dobrze to pokazuje sprawa abp. Wesołowskiego i utajnienie informacji w sprawie wydalenia ze stanu duchownego byłego nuncjusza.  

Dlaczego tak się dzieje? Na dłuższą metę strategia ukrywania prawdy wydaje się samobójcza. 

Tak, to jest kontrproduktywne. W 1989 roku amerykańska dziennikarka i historyczka Barbara Tuchman napisała "Szaleństwo władzy". W tej kapitalnej książce Tuchman wykazuje, że rządzący z zasady prowadzą kontrproduktywną dla siebie politykę i kurczowo tkwią w najbardziej nieracjonalnych przekonaniach. Autorka ilustruje to przykładami z historii. Władze Troi były ostrzegane przed wprowadzeniem do miasta greckiego konia, papieże w czasie renesansu mieli świadomość patologii związanych z odpustami i wiedzieli, że może to doprowadzić Kościół do katastrofy. I doprowadziło - doszło do rozłamu i powstania kościołów protestanckich. Kolejny przykład dotyczył polityki Anglii wobec kolonii amerykańskich. W końcu Tuchman szeroko omówiła głupotę amerykańskiej polityki wobec Wietnamu - mimo wiedzy o przegrywanej wojnie prezydenci decydowali o wysyłaniu tam kolejnych tysięcy żołnierzy. Kościół działa dokładnie tak samo.

Ale jak to wytłumaczyć?

W mentalności władz kościelnych na całym świecie zaszyte jest przekonanie, że Kościół dysponuje prawdą objawioną, dobrem transcendentalnym nadrzędnym wobec wszystkiego na Ziemi i już to wystarczy, by cieszyć się nieskończoną wiarygodnością. Hierarchowie sądzą, że skoro w przeszłości cieszyli się autorytetem per se, to rozciąga się on i na teraźniejszość. Oczywiście są w błędzie. Dzisiaj społeczeństwo stopień wiarygodności ocenia w oparciu o inne kryteria. A w Kościele dostrzega hipokryzję. Nie widzę dzisiaj szans, by to uległo zmianie, bo do tego potrzebna jest właśnie rewolucja. A jej, jak mówię, nie będzie. 

Jedna z reform drogi synodalnej dotyczy powstania rady świeckich, która miałaby wpływ na Kościół. Część publicystów katolickich, także w Polsce, upatruje w tym sposobu na uzdrowienie sytuacji w Kościele. 

Sam pomysł jest sensowny. W dopuszczeniu świeckich do zarządzania Kościołem drzemie duży potencjał. Wśród kapłanów jest niewiele osób, które mają zdolności menedżerskie czy interpersonalne, więc otwarcie na świeckich na pewno Kościołowi by pomogło. Natomiast to się nie ziści, bo Kościół powszechny synodalność typu niemieckiego odrzuca. Franciszek już powiedział, że to idzie zbyt daleko. W Polsce jeszcze abp Gądecki za niemiecki model tamtejszemu liderowi episkopatu wylewał na głowę wiadro pomyj. 

Franciszek i Rosja

Pańskim zdaniem Franciszek jest prorosyjski?

Nie powiedziałbym. On nam się może taki wydawać, bo na nasze myślenie mamy nałożoną polityczną siatkę.

Symetryzowanie w sprawie wojny na Ukrainie jest prorosyjskie. 

Ale trzeba uczciwie powiedzieć, że nie ma tutaj pełnej symetrii. Papież wykonał szereg gestów, które temu przeczą. Pocałował flagę ukraińską, ale nigdy nie zrobił tego z rosyjską. Nie przyjmował żon rosyjskich żołnierzy, tylko ukraińskich. Z tymi kobietami też korespondował. Symetria u Franciszka ogranicza się do uznania wspólnego cierpienia Rosjan i Ukraińców, tych którzy giną na froncie. Papież mówi, że cierpienie matki rosyjskiego żołnierza jest takie samo jak cierpienie matki zabitego Ukraińca. 

Ale ten jeden żołnierz napadł, a drugi się bronił.

Domagamy się od Franciszka, by posłużył się kategorią dobra i zła. Skoro dla Franciszka, z perspektywy moralnej, nie jest zły ani rozwodnik, ani gej, to odnosi się to i do Rosjanina. My rozumujemy dzięki siatce politycznej w mózgu. I wydaje nam się, że Franciszka musi coś łączyć z Putinem. Dość racjonalne wydaje się założenie, że postawa Franciszka wynika z chęci zbliżenia z Cerkwią, ale on już porzucił nadzieje na dialog. Po rosyjskiej napaści rozmawiał z Cyrylem i powiedział wprost: nie jesteśmy kapłanami polityków. Rzucił słuchawką.

Więc o co chodzi?

Dialog z kościołem prawosławnym jest ciągle ważny dla Kurii Rzymskiej. Watykan marzy o nim od dawna - przynajmniej od stu lat, a jeśli uwzględnić zapędy naszego króla Zygmunta III Wazy to od czterech wieków. Jedność Kościoła pozostaje absolutnie nadrzędnym celem i impulsem do działania watykańskiej centrali. Z kolei dla Franciszka cierpienie ludzkości w wojnie jest przesądzające dla potępienia wojny jako zjawiska i niezależnie od konfiguracji politycznej dąży do jej zakończenia. Można się zżymać na papieża, ale w rzeczywistości to jest spójne z jego filozofią wciągnięcia do wspólnoty tych, którzy nie mają adwokata, są wykluczeni. Inkryminuje mu się, że w ubiegłym roku gloryfikował rosyjski imperializm. On natomiast odwołał się do o wielkiej kultury rosyjskiej. Przekaz do Rosjan był taki: bądźcie dumni ze swojego narodu, kultury, Dostojewskiego i Tołstoja, nie opierajcie tej dumy na sile mięśni i nie kompensujcie swoich kompleksów gnębieniem Ukraińców. 

Ale to jest nadal głaskanie oprawców. Niedawno mówił, że Ukraińcy powinni wywiesić białą flagę i usiąść do rozmów. 

My to niezmiennie odczytujemy politycznie. Ale przecież ten dylemat istnieje: czy Ukraina ma wysyłać kolejne dziesiątki, setki tysięcy na śmierć czy jednak negocjować, bo co, jeśli najbliższa ukraińska ofensywa, pomimo dostaw sprzętu z Zachodu, okaże się klęską? 

Przeważająca część ważnych zachodnich polityków, wojskowych i analityków nie ma złudzeń, że Putin nie zatrzyma się na Ukrainie. Papież tego nie wie, nie rozumie?

To nie jest kwestia rozumienia czy wiedzy, tylko tego, co dla Franciszka jest największym złem i wrogiem numer jeden. Jak mówiłem, jest nim wojna sama w sobie. Cała reszta to polityka. 

Sporą część "Kryminalnych historii Watykanu" poświęcacie Piusowi XII. Jego postawa w czasie II wojny światowej była podobna do dzisiejszej postawy Franciszka?

Poniekąd, choć bardziej operacyjnie, nie w motywacji. Pius XII chciał doprowadzić do zakończenia wojny, ale próbował to robić jako stricte polityczny aktor światowej sceny. Natomiast Franciszek nie aspiruje do roli globalnego mediatora. W tym sensie działalność Piusa XII bardziej przypomina współczesną działalność Kurii Rzymskiej. Franciszek jest orędownikiem wszystkich tych, którzy są na dole piramidy, wykluczonych, tych, którzy nie mają żadnego wpływu na decyzje elit politycznych czy to w NATO, czy w Rosji. Dlatego chce wojnę zatrzymać - bo ci, którzy na niej giną, nie są w stanie o niej decydować. To jest jego perspektywa. Dyplomacja watykańska chętnie natomiast weszłaby w buty Piusa XII.

Kościół przyszłości

Pan tę perspektywę popiera czy tylko tłumaczy?

Wyłącznie tłumaczę. Też mam nałożoną siatkę polityczną, doskonale rozumiem krytykę papieża za brak jednoznacznego potępienia Rosji. Próbuję jednak zrozumieć mechanizmy stymulujące Franciszka. One w moim przekonaniu nie są tożsame z tym, co nakręcało Piusa XII. To był papież skrajnie upolityczniony. Do tego stopnia, że prosił Roosvelta, aby Rzymu od faszystów nie wyzwalali czarnoskórzy żołnierze armii amerykańskiej, bo będą przy okazji gwałcili Włoszki. W przypadku Franciszka nie bez znaczenia pozostaje obcość wobec mechanizmu rzymskiej kurii. Aż takiego "rewolucjonisty" kardynałowie nie chcieli wybrać. Ale kard. Bergoglio sprzed elekcji w 2013 roku jest też inną osobą niż po, kiedy został papieżem Franciszkiem. Wielu kardynałów dopiero po elekcji uświadomiło sobie, że wybrali Frankensteina, który piętnuje karierowiczostwo w Kościele czy klerykalizm. 

Jak to?

Spodziewali się, że człowiek spoza Kurii Rzymskiej będzie łatwo sterowalny. Podobne motywy przyświecały włoskim kardynałom, kiedy wybrali kard. Wojtyłę. Sądzono, że nowy papież spoza Rzymu będzie jak plastelina w ich rękach, skoro nie orientuje się w sprawach kurii. Tymczasem Wojtyła robił to, co kard. Wyszyński w polskim kościele; przejął jednoosobowe, twarde zarządzanie, wykazując się brakiem tolerancji dla przeciwników. Przy czym konserwatywny kurs Jana Pawła II większościowo był w kurii rzymskiej akceptowany, liberalny kurs papieża Franciszka napotyka na twardy opór. Marco Politi, włoski watykanista, twierdzi nawet, że Franciszka otacza w Rzymie zgraja wilków. "Samotny wśród wilków" - to tytuł jego ostatniej książki.

Jaki będzie Kościół za 10 lat? 

W Europie, także w Polsce i w krajach tradycyjnie katolickich, na południu kontynentu i w Irlandii, spada liczba wiernych chodzących do kościołów. We Włoszech spadek ten przypomina zjazd po równi pochyłej. I nic nie wskazuje na to, by tej tendencji zapobiec. Sytuacja w Ameryce Południowej też nie jest różowa po przekręceniu karku teologii wyzwolenia. Latynosi mają bardzo luźne podejście do religii i obecnie utożsamiany z ultraprawicą katolicyzm przegrywa w rywalizacji z ruchami zielonoświątkowymi. Sądzę więc, że w swoich przewidywaniach Benedykt XVI nie mylił się, kiedy roztaczał perspektywę Kościoła ortodoksyjnego, ale niewielkiego. Zwłaszcza w Europie. 

Czyli mniej wpływowego?

Zapewne tak. Mały, ortodoksyjny i pozbawiony dzisiejszych wpływów. Alternatywą jest model niemiecki: kościół bez lęków, bez homofobii, z dużym udziałem świeckich przy zarządzaniu, z opcjonalnym celibatem i ordynacją kobiet. I wolny od obsesji na punkcie seksu i ingerencji w politykę.

Prof. Arkadiusz Stempin - politolog i historyk, wykładowca Uniwersytetu we Freiburgu oraz Uczelni Korczaka. W maju ukaże się książka "Kryminalne historie Watykanu", którą napisał razem z Arturem Nowakiem. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.